"Tajemnicza Kreta. Wolność, historia, legenda"
  • Piotr GociekAutor:Piotr Gociek

"Tajemnicza Kreta. Wolność, historia, legenda"

Dodano: 
Książka "Tajemnicza Kreta" Piotra Goćka
Książka "Tajemnicza Kreta" Piotra Goćka Źródło: DoRzeczy.pl
Ukazała się właśnie książka publicysty Do Rzeczy Piotra Goćka. Specjalnie dla Czytelników prezentujemy jej fragment.

Rozdział 38 – MATALA FALKENERA I JONI MITCHELL

Do Matali nie da się zajrzeć przypadkiem. Dalej nie ma już drogi, to koniec wycieczki, musisz więc po prostu wybrać się właśnie w to miejsce. A potem wrócić tam, skąd przybyłeś. To nie jest okolica do zwiedzania przejazdem.

Miejsc, z których do Matali można przybyć, także nie jest zbyt wiele. Autobusy jeżdżą głównie do pobliskiej rolniczej wioski Mires, służącej jednocześnie za niewielkie centrum komunikacyjne. Do Matali – dużo rzadziej. Najsłynniejsza atrakcja turystyczna Matali to groty, z których kiedyś korzystali – wedle kolejności historycznej – Minojczycy, Rzymianie oraz hipisi. Ciąg niewielkich ciemnych otworów w skalnej ścianie na matalskim klifie na fotografiach robi imponujące wrażenie. Nie jest to naturalny fenomen. Miękki kamień łatwo poddawał się rękom zapomnianych dziś budowniczych, pozwalał też na nadanie wnętrzom regularnych kształtów. Cały klif jest skorodowany i wygląda niczym ul jakichś pozaziemskich insektów – kto widział kinową wersję powieści Orsona Scotta Carda Gra Endera, łatwo sobie wyobrazi królową Formidów (mrówkopodobnych Obcych) ukrytą w tym skalnym wzgórzu.

Kiedy pierwszy raz odwiedziłem Matalę, wizyta w grotach trochę mnie rozczarowała, może dlatego, że ze środka nie widać, jak malownicze są na zewnątrz. A może dlatego, że jeśli idzie o historyczne atrakcje, Kreta oferuje tak wielki wybór, że łatwo poczuć się rozpieszczonym? Konkurencja jest olbrzymia, cóż tam kilka grot, kiedy mamy za sobą już tyle minojskich miast i pałaców? Kiedyś wstęp był bezpłatny, ale potem, w miarę narasta nia finansowych kłopotów Grecji, to się zmieniło. Wprowadzono też godziny otwarcia, a ogrodzenie nie pełni już tylko funkcji symbolicznej (z korzyścią dla chronionego w ten sposób miejsca, w którym niegdyś dawało się tu i ówdzie wyczuć zapaszek świadczący o tym, że niektórzy zaglądają tu w celach mało związanych z turystyką).

Bez wątpienia do grot Matali warto zajrzeć nie tylko po to, by móc zgadywać, do czego właściwie służyły po szczególne pomieszczenia. Więcej domysłów niż faktów. Schronienie? Na pewno. Magazyny – a jakże, nawet w czasach współczesnych. Groby rzymskie, chrześcijańskie katakumby, jasne. Ale ja cały czas się zastanawiam, jak ta wygryziona przez ludzkie termity ściana musiała wyglądać 4 tysiące lat temu, kiedy Kretą władali Minojczycy.

Pytanie jest dużo bardziej skomplikowane, niż się wy daje. Po pierwsze, skała musiała górować nad starożytnym portem o wiele bardziej niż teraz (dawny port znajduje się dziś pod wodami zatoki). Po drugie, wzgórze na pewno było wykorzystywane w mniejszym stopniu, a jego zbocza były mniej skorodowane. Lubię sobie wyobrażać, że na najwyższym dostępnym poziomie grot zwykły czuwać straże wypatrujące żagli okrętów, lubię sobie wyobrażać, że czarne kadłuby kołyszą się na wodzie, podczas gdy w miarę, jak słońce zachodzi nad domami, gwar wieczornych rozmów i odgłosy krzątaniny zaczynają się potęgować. Tak niewiele zostało, ale przecież coś poza portem i magazynami musiało tu być, rzecz jasna bardziej w czasach rzymskich. Ciekawa rzecz i dowód na to, jak dowolnie mielą żarna historii – port w Matali jest dziś zatopiony, podczas gdy inny rzymski port, w Falasarnie, możemy zwiedzić suchą nogą, bo jego pozostałości ciągną się na setki metrów od obecnej linii brzegowej. Tu dawne miasto zapadło się pod wodę, tam brzeg wyspy wypiętrzył w ciągu stuleci.

Matala należy do tych miejsc, które odsłaniają to, co mają najlepszego, kiedy już odpłynie fala turystów przyjeżdżających tu tylko na kilka godzin, żeby zajrzeć do jaskiń, poleżeć na plaży i pokręcić się między tawernami. Aby odczuć w pełni urok tego miejsca, trzeba po prostu tu zostać – podobnie jest w Falasarnie czy Kato Zakros po odjeździe ostatnich autobusów, tak samo w Agia Roumeli u wyjścia z wąwozu Samaria po odpłynięciu ostatniego popołudniowego promu. Zamiast silników słychać tylko cykady i morze. Zachody słońca są spektakularne. Plaża pustoszeje, fale robią się większe, kąpiel cudownie chłodzi. Niebo po tej stronie wyspy wydaje się bardziej gwiaździste. Wiatr kołysze wysokimi zaroślami.

W jeden z takich wieczorów mimowolnie wzięliśmy udział w scenie, która doskonale oddaje bolesną i nie potrzebną jednoczesność współczesnego świata. Po sutej kolacji (czy w Grecji zdarzają się inne?) ani trochę nie chciało nam się wracać do hotelu, więc kręciliśmy się po maleńkiej Matali jak bezdomne koty, by wreszcie wyjść na główną (jedyną) drogę wyprowadzającą znad morza. Naszła nas ochota na zimne piwo, więc wypatrzyliśmy otwarty bar po lewej stronie, tuż przed pasem wybetonowanych miejsc parkingowych, na których o tej porze parkowały już tylko kamyki i liście. Usiedliśmy przy stoliku najdalej od baru, przy którym był ustawiony gigantyczny telewizor. Trzy stare kobiety w czarnych strojach i czarnych chustach dyskutowały na chylone ku sobie przy stole pod ścianą, za którą robiła płachta przezroczystej folii chroniąca wnętrze przez wzmagającym się wiatrem. Kobiety wyglądały jak wycięte ze stuletnich czarno-białych fotografii – równie dobrze mogłyby ponad sto lat temu dyskutować o tym, czy Wenizelos ma rację, wzywając do przyłączenia Krety do Grecji. Na ekranie telewizora ośmiornicopodobne maszyny ścigały statek komputerowych buntowników – jedna z telewizji emitowała film Matrix. Dźwięk był wyłączony, pościg trwał w ciszy. Dziwaczne ma szyny młóciły bezgłośnie przestrzeń. My słyszeliśmy tylko wiatr, rozmowę Greczynek, jakąś rzewną piosenkę z radia wyśpiewywaną aksamitnym męskim głosem. Absurd, czysty absurd, byliśmy tu niepotrzebnym dodatkiem, podobnie jak Neo i Morfeusz. Wszystko to było niepotrzebnym dodatkiem, z idiotyczną folią włącznie. Światła były przygaszone, zielonkawa poświata bijąca od telewizora nadawała nam wszystkim wygląd bohaterów taniego horroru. Po cholerę to wszystko, ten telewizor, ten Matrix, ten miszmasz? Komuś może to potrzebne, ktoś tego oczekuje, ktoś inny chce spełnić czyjeś oczekiwania albo wydaje mu się, że je spełnia. Ta chęć posiadania wszystkiego naraz i zaspakajania wszystkich oczekiwań zamienia odwiedzane przez turystów miejsca w bliźniaczo podobne plastikowe nory.

Matali warto poświęcić trochę czasu, choć odnotujmy od razu, że szybko się zmienia. Niestety. Gdy pierwszy raz ją odwiedziliśmy, a było to niemal ćwierć wieku temu, była jeszcze całkowicie bezpretensjonalna, turyści przyjeżdżali tylko na kilka godzin, trudno było o nocleg dla większych grup. Teraz w głębi lądu rosną hotele, turyści stawiają się na plaży coraz liczniej. Za chwilę zniknie jej unikatowy charakter. A to przecież tu kolacje na pięterkach nielicznych knajp z widokiem na zatokę miały niemal karaibski feeling, a gdy ktoś nabrał chętki na coś odrobinę dzikszego, mógł ruszyć ku Kokkini Ammos (Red Beach, czyli Czerwona Plaża). Ścieżka jest wyraźna, prowadzi przez strome wzgórze na jego drugą, południową stronę. To niespełna półgodzinny spacer. Urokliwe miejsce też staje się coraz bardziej popularne.

Czytam w Internecie, że to plaża nudystów. Bo ja wiem? Byłem tam dwa razy i jakoś zbyt wielu golasów nie widziałem. Może dlatego, że zawsze wolę patrzeć w horyzont niż na sąsiedni ręcznik. Ale powiedzcie sami – jak właściwie odróżnić dziś plażę dla nudystów od „normalnej”, skoro na każdej niemieckie czy brytyjskie turystki równie chętnie zrzucają staniki?

Wdrapuję się z powrotem na wzgórze. Gdyby nie usiana grotami skała po drugiej stronie zatoki, Matala wyglądałaby jak miejsce, które wymyślono ku wygodzie turystów ledwie kilka dekad temu. Ale to jest Kreta, tu nawet najnormalniej wyglądające miejsca tworzą w twórczych umysłach ciągi niezwykłych skojarzeń. Simon Scarrow, brytyjski autor powieści historycznych i militarnych, kazał przybyć tu bohaterom jednej z książek składających się na popularny cykl Orły Imperium. W tomie dziewiątym, zatytułowanym Gladiator, trafiają właśnie tu, do Matali, by wylądować na wyspie ogarniętej chaosem i niemal doszczętnie zrujnowanej, akcja dzieje się bowiem w połowie I wieku, kiedy ciężkie rany Krecie zadało trzęsienie ziemi. Jako że Scarrow specjalizuje się w fikcji przygodowej, d łożył do tego bunt niewolników. Czy można znaleźć lepsze miejsce na Ziemi do czytania takiej historii niż Matala?

Gdy byłem tam po raz ostatni, wiosną 2019 roku, włóczyłem się zmordowany po wzgórzach wiedziony cichą nadzieją, że może uda mi się znaleźć coś, czego nie znaleźli inni. W 1860 roku brytyjski miłośnik starożytności, rysownik i historyk amator Edward Falkener, wspomniał w książce „Museum of Classical Antiquities II” rzymską mozaikę, którą widział podczas swej wizyty w Matali. Dziś nikt nie wie, gdzie można ją zobaczyć. Czy w ogóle jeszcze istnieje? Wydaje się nam, że historia to ciąg wielkiej akumulacji kapitału wiedzy, że rzeczy raz odkryte już na zawsze pozostają w zbiorowej pamięci, w jaskiniach bibliotek, w kolejnych opracowaniach historyków. Tak nie jest. O przeszłość trzeba dbać tak samo, jak o wszystko inne, inaczej rozpływa się w mgle czasu.

Czy deszcze w ciągu półtora stulecia zniszczyły to, co przetrwało w Matali przez niemal dwa tysiące lat? A może jakiś bogaty kolekcjoner starożytności zażyczył sobie przeniesienia mozaiki do własnego ogrodu i zapłacił za to ciemnym typom z czarnego rynku? Rozebrali ją włóczący się po Matali i okolicach hipisi? A może po prostu Falkener się pomylił, gdy zapisał, że znalazł tu „some ruins and mosaic pavements”? Prace Falkenera, swoją drogą, są bezcenne, przemierzał m.in. wyspy greckie szkicując dokładne plany amfiteatrów, kopiując napisy z antycznych świątyń, skupując starożytne monety. Zatem – był skrupulatny. Myślę więc, że rzymska mozaika istniała w jego czasach, a dziś po prostu już jej nie ma. Gdyby nawet była, to jakże miałbym ją odnaleźć, skoro nie udało się to nawet Rebecce J. Sweetman, autorce wyczerpującej temat książki „The Mosaics of Roman Crete. Art, Archaeology and Social Change”?

Ocaleje tylko to, co sami ocalimy.

Podczas gdy na próżno próbuję iść tropami Falkenera, gromada miłośników Matali z lat 60. i 70. XX wieku próbuje ocalić inny, dużo bardziej współczesny kawałek historii. M to związek z innym powodem do sławy tej cichej zatoczki – otóż była to kiedyś mekka hipisów. Przybywali tu tłumnie pod koniec lat 60. szukając utopii. Kilkadziesiąt dolarów w kieszeni zapewniało utrzymanie na kilka miesięcy. Wiemy na pewno, że była tu między innymi pieśniarka Joni Mitchell, bo napisała nawet o swoich doświadczeniach piosenkę „Carey” z albumu „Blue” (1971). Przyjeżdżać miał ponoć Bob Dylan, ale trudno to potwierdzić.

W magazynie „Life” z lipca 1968 r. ukazał się obszerny artykuł Thomasa Thompsona „Crete: A Stop In The New Odyssey” ze zdjęciami Denisa Camerona. Był to zresztą temat numeru. Na okładkę trafiła fotografia chłopaka i dziewczyny mieszkających tymczasowo w jaskiniach Matali. Hasło okładkowe brzmiało: „ Young American Nomad Abroad”. Redaktor naczelny George P. Hunt pisał we wstępniaku o dwóch pokoleniach. Tym młodym, zbuntowanym, którego przedstawiciele coraz częściej wybierają życie tymczasowych ekspatów, oraz tym starszym, pokazywanym przez soczewkę coraz popularniejszych w owym czasie badań sondażowych.

Jeśli ktoś szuka hymnu ku czci hipisów i wolnej wędrówki, będzie tekstem w „Life” zawiedziony. To bardzo trzeźwa, wręcz konserwatywna opowieść o zagubionych duszach, które szukają dla siebie miejsca pod słońcem, ale cena bywa wysoka. Bohaterowie to nie tylko młodzi Amerykanie z Matali. Także ci, którzy wędrowali wówczas po Francji, Hiszpanii, czasem Jugosławii, częściej Turcji. Jedno z ostatnich zdjęć pokazuje uzależnionego od opium osobnika spotkanego przez autorów w Stambule. Wyglądał jak ktoś, kto już żywy ze swojej odysei nie wróci.

Najciekawsze są tu zdjęcia z Matali. Nie te, na których widać skały i lokatorów starożytnych grot, lecz te z mieszkańcami wioski na drugim planie. Na jednym pogrążona w transowym tańcu (podobno „taniec Zorby”) biuściasta blondynka podskakuje pośrodku małej restauracji. Z rezerwą (i chyba dezaprobatą) przyglądają się jej Greczynki i Grecy siedzący w tle przy pokrytym kraciastym brusem stoliku. Wcale się im nie dziwię. Zanim wybuchł turystyczny boom lat 70., na greckie wyspy rzadko zaglądali obcy. Szczególnie w zapomniane przez boga i ludzi południowe zakątki Krety. Matala była spokojną, senną wioską rybacką. Wyobraźcie sobie własnych pradziadków odkrywających naraz ze zdumieniem, że ich okolica dotknięta została inwazją, powiedzmy, uczestników rave parties z lat 90.

Młodzi Amerykanie uciekali przed poborem, polityką, telewizją, z zapisanych przez Thompsona wypowiedzi wynika, że na pytanie „przeciw czemu się buntujecie” mogliby odpowiadać jak Marlon Brando w filmie „Dziki” („The Wild One”, 1953): „A co macie?”.

Wspomnienia tamtych czasów gromadzi na stronie internetowej Matala.nl Holender Elzo Smid który w połowie lat 90. usłyszał o kontrkulturowej legendzie Matali i wezwał tych, którzy przed laty zamieszkali w grotach, by podzielili się swoimi wspomnieniami. Strona działa do dziś, jest na niej kilkadziesiąt opowieści; ukazała się też książka Arna Strohmeyera „Mythos Matala / The Myth of Matala” (edycja dwujęzyczna, niemiecko-angielska).

Rzewne wspomnienia dzieci-kwiatów i rosnąca w Internecie sława Matali jako mekki hipisów miały nieoczekiwany skutek dla współczesnej wioski. Muzyczna impreza zorganizowana w 2011 roku by wypromować książkę przekształciła się w cykliczny festiwal na który zjeżdżają dziesiątki tysięcy widzów. Nigdy nie życzyłem – i nadal nie życzę – Matali takiego losu. Do wykonawców i organizatorów mam apel: zostańcie na stadionach i w muzycznych klubach. Bardzo chciałbym wrócić do Matali, ale trochę się obawiam, co tam zastanę.

Wracam do albumu Joni Mitchell „Blue”. Jak u niej wygląda nostalgia za życiem wśród kreteńskich skał? Jej kochankiem był wtedy przez krótki czas niejaki Cary Raditz. Piosenka „Carey” to wspomnienie tego kreteńskiego romansu. Napisała ją w Matali z okazji 24 urodzin chłopaka o rudych włosach, który po okolicy przechadzał się z długą laską pasterską. Nie ma już „Mermaid Cafe” w której pracował wtedy jako kucharz i do której w piosence wzywa go Mitchell. Została piosenka „Carey” i jeszcze jeden utwór, też z płytyt „Blue”, „California”. Po latach na łamach The Wall Street Journal oboje, i Joni, i Cary, wspominają tamte czasy ciepło. Ot, to wszystko. Cała historia.

„The wind is in from Africa / Last night I couldn't sleep / Oh, you know it sure is hard to leave here, Carey / But it's really not my home / My fingernails are filthy / I got beach tar on my feet”. Białe prześcieradła i dobre perfumy oraz inne uroki sławy zawsze wygrają z wakacyjnym romansem, zapisała i wyśpiewała Mitchell. Nie jest to może głęboka refleksja, ale to wystarczyło, by kolorowe czasy w Matali zmienić się w mit. Życie przecież jest ciężkie, z samych piosenek to wiemy: jakże się nie wzruszyć, gdy piękna dziewczyna skarży się w pieśni, że ma brudne paznokcie i bitumiczny piach na stopach.

Pokpiwam sobie z tego zmartwychwstania hipisów w Matali i wspomnień dzieci-kwiatów, ale dobrotliwie. Każdy ma swoją młodość i swoje wspomnienia w plecaku; i miłości, i rozstania, i piach na stopach. Ale przecież ustaliliśmy już, że ocaleje tylko to, co sami ocalimy.

Książka Piotra Goćka „Tajemnicza Kreta. Wolność, historia, legenda” ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda. Do nabycia m.in. w księgarni internetowej „Do Rzeczy (https://ksiegarniadorzeczy.pl)


Polecamy Państwu „DO RZECZY+”
Na naszych stałych Czytelników czekają: wydania tygodnika, miesięcznika, dodatkowe artykuły i nasze programy.

Zapraszamy do wypróbowania w promocji.


Czytaj także

OSZAR »